przy-ziemne

przy-ziemne

17 listopada 2015

Notatka zdecydowanie jesienna.


Listopadowy widok z okna. Wschód słońca.


Krajobraz coraz bardziej rozmiękczony przez poranne mgły. Drzewa w większości straciły liście. Teraz wartę przejęły złociste modrzewie. Bywa też ponuro, mokro i nieprzyjemnie, co ma swoje liczne zalety.

U nas wykończeniówka posunięta na tyle, że udało się na powrót przenieść na zimę do kopuły. Dzięki studni głębinowej i podkowie w piecu, leci ciepła woda. Z kranu!
Po okresie noszenia wiader z wodą, a potem grzania garów na piecu, przyznam, że jest to dla mnie skok cywilizacyjny. Prawie taki, jak rok temu zimna woda z kranu. HA! Cieszę się z tego doświadczenia. Tutaj ludzie powiadają: Tak się dawniej żyło... Wiem, ale sama tego nie przeżyłam. A teraz już tak. Przyda się. W przyszłości mamy plany orynnowania czego się da, żeby zbierać deszczówkę.

Kopułka wytynkowana. W tym roku nałożyliśmy cztery warstwy gliny, w sumie (z ubiegłorocznymi) sześć. Ostatnia kolorystyczna glina z kredą poszła już pędzlem. Starczyło nawet zapału, żeby zrobić kręciołka. Choć przyznam, że gdyby nie wpadła Dorota, już machnęłabym ręką. A jej chciało się wyrysować szablon.

Milion razy wchodziła i schodziła schodami, żeby rzucić okiem z innej perspektywy. Poprawiała, mazała, wyrównywała to, czego wyrównać się nie da. No i efekt końcowy mamy taki:

Przyjemnie się żyje z kręciołkiem nad głową. Dzięki, Dorotko.
Poza tym K. skończył podłogi, tam gdzie nie zdążyliśmy w ubiegłym roku. Teraz już wszystko wycyklinowane, pomalowane. Można żyć.
Mnie została teraz wykończeniówka, czyli przede wszystkim domycie wszystkiego oraz urządzanie tym, co mamy. Niektóre rzeczy mają swoją drugą, a nawet trzecią szansę. Na przykład takie półeczki zrobił K.
Kiedyś dostaliśmy od Przyjaciół deski. U nich robiły za szalunek. Mieszkając w Beskidach zrobiliśmy z nich ramę pod materac. Teraz przyjechały na Podkarpacie i będą podporą dla literatury. Tym szalunkowym chyba się nie śnił taki awans.

Ale będą też nowości. Zamawiamy u znajomego stolarza blat do kuchni. Niestety w naszym przypadku nie wystarczy mu powiedzieć: Wiesz, taki 200x60 cm. Przygotowanie szablonu wcale nie było łatwe, ale powstał.
Stolarz podumał nad nim, podrapał się w głowę odrobinę tylko przeklinając pod nosem i powiedział, że zrobi.
Kopułkę na zimę mamy zabezpieczoną, chyba nawet lepiej niż w ubiegłym roku. Na wiosnę jeszcze TYLKO dach i będzie można przejść do następnych marzeń.

W tak zwanym międzyczasie trzeba było jeszcze zrobić przetasowania w schronach dla zwierząt. Owczarnię bowiem zajmowały kozy. Kozom zatem trzeba było na zimę przystosować część dawnej obory służącej do tej pory za magazyn rzeczy różnych. Udało się. A owce nie dość, że wróciły na dawne śmieci, to powiększone o dodatkowy metraż i dodatkowy paśnik. Chyba wszyscy zadowoleni z tych rozwiązań z wyjątkiem Berniego (capka), który dostał osobny boks i nie może na stałe molestować dziewczyn. Swoją drogą, odkąd mam capka, zrozumiałam skąd się wzięły te wszystkie obleśne zachowania i gesty panów wykonujących zwykle jakieś prace budowalno-chodnikowo-drogowe. Na szczęście w przypadku zwierząt wygląda to bardziej naturalnie, a nawet zabawnie.

Przy okazji tworzenia tymczasowej koziarni, musieliśmy się wybrać do lasu po żerdzie mające służyć za trzon konstrukcji. Nasz "las", to kilkunastoletni gąszcz samosiejki, którym nie było czasu się zająć, ale który stopniowo przerzedzamy, kiedy zachodzi potrzeba. Ponieważ nie mamy jeszcze żadnego wozu, traktora, ani innej siły pociągowej, musieliśmy sami przytargać owe żerdki. Całkiem były ciężkie, więc indiańska metoda noszenia ciężarów, opisana przez Szarą Sowę*, wydawała się najsensowniejsza. W skrócie polega ona na podzieleniu całego ładunku i przenoszeniu jak największych ciężarów na niewielkie odległości. Odpoczywa się wracając po następną porcję, którą przenosi się kawałek dalej itd. Podobno metoda ta daje lepsze efekty, niż noszenie mniejszych ciężarów bezpośrednio do celu.
Jak widać, korzystamy z wielu dostępnych tradycji. Wkrada nam się też jednak nowoczesność.
Czy sensowna, to się okaże w przyszłości. Nasza gmina dostała 90% dofinansowania na projekt: "Budowa mikroinstalacji prosumenckich". Trzydzieści parę gospodarstw było zainteresowanych, w tym my. Jak będą skonstruowane umowy z energetyką i jak to będzie w praktyce hulać, przekonamy się w najbliższym czasie. Do końca stycznia ma być zakończony cały proces rozruchowy.

I to chyba wszystkie nowości. Bo z pewnością nie jest żadną niespodzianką, że odkąd wyjechał K. dużo czasu spędzam u mechaników różnych. Samochody ZAWSZE to robią...
Ale pojawiła się przy okazji taka refleksja, że właściwie wszystkich fachowców potrzebnych do funkcjonowania gospodarstwa domowego mamy w zasięgu naszej wsi. Murarze, tynkarze, cieśle, stolarze, hydraulicy, spawacze metali różnych, specjaliści od prac ziemnych, mechanicy, naprawiacze AGD... A nie znamy jeszcze wszystkich "usługodawców". Jest to wygodne i społecznie bardzo rozwijające.

Dużo deszczu i spokoju na ten przedzimowy czas.

* Grey Owl - Pielgrzym puszczy.

1 października 2015

Notatka o studni.

W naszej studni nie ma wody od stu dni? Konkretnie od 60. 
Woda, którą z niej czerpaliśmy, była tam tylko dzięki uprzejmości sąsiadów, którzy dowozili nam co kilka dni po 400 litrów ze swojej studni, na ich i nasze szczęście, stojącej na zasobnym źródle.
Decyzja o wierceniu studni głębinowej zapadła już jakiś czas temu. Pogadaliśmy z ludźmi, którzy już przeszli to doświadczenie, wybraliśmy firmę, ustawiliśmy się w kolejce i czekaliśmy spokojnie odliczając dni do szczęśliwego zakończenia całego przedsięwzięcia. A, jeszcze zaprosiliśmy różdżkarza współpracującego z firmą wiertniczą. Wskazał miejsce optymalne na przecięciu dwóch cieków wodnych na różnych głębokościach. Niedaleko starej studni, a więc i niedaleko domu. Wszystko układało się pomyślnie do czasu nadejścia upragnionego dnia.
Panowie wiertniczy przyjechali. Byli dziwnie spięci i mrukliwi. Po jakimś czasie wyznali, że w ostatnich trzech wierconych przez nich studniach nie było wody. Takiego rozwiązania w ogóle nie przewidzieliśmy! A ponieważ firma nie bierze pieniędzy jak nie ma wody, to przestało nas dziwić ich napięcie. Jedyną pociechą było to, że wszystkim nam jednakowo zależy na tym, żeby ta woda była.
Pierwszego dnia wywiercili 17 m. Sucho... 
Noc miałam interesującą. Sny przedziwne. Nadszedł dzień drugi.
Ekipa zjechała rankiem w bardziej optymistycznych nastrojach, choć jeden z chłopaków nucił gdzieś tam pod nosem "Nie ma, nie ma wody na pustyni..." Zaczęli wiercić dalej. Po każdym metrze uśmiechy na twarzach bladły. My robiliśmy swoje (tynkowanie), co jakiś czas tylko zaglądając z nadzieją do nich i do dziury. 



Koło południa już w zupełnie minorowych humorach, przy akompaniamencie "męskich" słów zaczęli wyciągać wiertło. Podeszłam do nich z delikatnym: "I jak przeczucia?", bo już mnie wcześniej ofuknęli, że bardziej konkretne: "No i co?" tylko ich wkurza.
"Jakie, kur...., przeczucia? Przecież widzę, co się dzieje. Właśnie NIC się nie dzieje!*" - usłyszałam od szefa wszystkich szefów. Nie przyznali się nawet do jakiej głębokości się dowiercili. Włożyli do dziury pompę, żeby wypompowywać wodę (w naszych warunkach wierci się pod ciśnieniem wody**), żeby sprawdzić czy cokolwiek tam podcieka. Zaczęli pompować.... i pompować.... i pompować.... i pompować... I na twarzy szefa zaczął się pojawiać nieśmiały uśmiech. A po kilku chwilach i sporej liczbie wiader wylanych na czas okazało się, że szef wszystkich szefów jest sympatycznym, nieco rubasznym, ale jednak przemiłym facetem, a nie jak nam się wydawało do tej pory burkliwym mrukiem.
Jest woda!
Po kilku dniach oczyszczania mogę powiedzieć, że woda wygląda, pachnie i smakuje dobrze. Po przegotowaniu zostawia trochę kamienia (ta ze starej studni też zostawiała). 
Ulga jest nie do opisania. To jedno z tych odczuć, które nie są znane ludziom, którym woda po prostu leci z kranu. Sama byłam podpięta pod wodociąg praktycznie przez całe życie i nie musiałam się zastanawiać i martwić skąd płynie do mnie ta woda i czy jest jej wystarczająco dużo.
Życie na wsi odwraca piramidę potrzeb. A dostęp do wody leży u jej podstaw. 
Przypomina mi to widzianą kiedyś w Nepalu koszulkę na młodej dziewczynie. Miała napis: 
"No money - no problem.
No house - no problem.
No car - no problem.
No water - this is the problem!"
Zapamiętałam, więc musiało to zwrócić moją uwagę, ale wtedy raczej jako "egzotyka" tego miejsca, a nie realny problem nas wszystkich.

Poza tym siedzimy w glinie nadal. Dzięki ponownej wizycie Sylwii i Sebastiana jesteśmy mocno do przodu z tynkowaniem. Robota na osiem rąk, to zupełnie inna historia, niż na cztery! Fajnie, że mogli przyjechać na cały tydzień! Nie dość, że pracowici ludzie, to jeszcze przyjechali wypakowanym samochodem. Obdarowali nas mocno, m.in. sadzonkami różnymi. Dodatkowo musieli przeżywać z nami wszystkie emocje studniowe... Dzięki!
Powoli finiszujemy. Być może przyszły tydzień będzie ostatnim gliniastym.

Dzisiaj pierwszy przymrozek. Na przekór wszystkiemu ten koleś postanowił jeszcze zakwitnąć i wyglądać!

Przychylnej jesieni dla Wszystkich!

* "Nie dzianie się" polegało na tym, że przy metodzie wiercenia pod ciśnieniem wody na spodziewanej głębokości wsypuje się do dziury drobne kamyki. Jeśli jest ciek wodny, to kamyki są zabierane z jego prądem. W naszym przypadku były wypłukiwane z powrotem na powierzchnię, co sugerowało, że nic nie płynie. W studni wierconej po nas sytuacja była odwrotna - kamyki ginęły bezpowrotnie, a wody nie było. Metoda, która zawsze działała, nagle przestała...
** Sposób wiercenia pod ciśnieniem wody stosuje się na terenach gliniastych, gdzie nie przewiduje się wiercenia w kamieniach i skałach. Drugi sposób, to wiercenie sprężonym powietrzem, które daje radę ze skałami, a gorzej radzi sobie z gliną. Ten ostatni jest o tyle lepszy, że jak trafi się na ciek wodny, to wtedy z dziury leci fontanna. Od razu widać, kiedy woda jest, no i działa na wyobraźnię:)

13 września 2015

Notatka budowlana - reaktywacja. Vol. 1

Ostatnimi czasy ruszyliśmy w końcu z wykończeniem kopuły, bo preteksty, że upał, że wody brak straciły swoją moc. Presja psychiczna okazała się silniejsza. Zabraliśmy się do roboty. Przybył także nasz niezawodny Przyjaciel D., jako dodatkowy motywator. Przyjechał na dwa dni, został dziesięć. Prace posunęły się do przodu, a co najważniejsze - rozkręciliśmy się na dobre i teraz można już zasuwać od rana do wieczora.
Krokiem milowym było ściągnięcie z kopuły folii zabezpieczającej przed deszczem. Być może dlatego tak długo zwlekaliśmy. Miała objawić się prawda o stanie betonowej powłoki. Pomogło trochę nastawienie się na najgorsze, więc pęknięcia, w które swobodnie wchodziła ręka nie załamały nas całkowicie. Niestety temu zdjęć nie zrobiłam (widocznie emocje były większe, niż jestem w stanie przyznać), a szkoda, bo dokumentacja byłaby pełna. Największe rysy były nad drzwiami i południowym oknem, w najgrubszym miejscu ok. 3 cm szerokości, do samej słomy. Mniejszych pęknięć było dużo więcej. Dwa dni K. zacierał ślady ruchów kopułki zaprawą zmieszaną z klejem do styropianu. Największe rysy najpierw zaklejaliśmy gliną, a dopiero później zaprawą.
Kolejnym krokiem było założenie metalowego stelaża z bednarki.

Kluczowa jest obręcz nad oknami, która po dokręceniu śrub ma zatrzymać ewentualny ruch rozpychający. Reszta stelaża ma utrzymać tę obręcz w miejscu, które jej wyznaczyliśmy i nie pozwolić zsuwać się do góry. Są też założone siatki zbrojeniowe, aby siła nacisku bednarki nie była punktowa, lecz rozchodziła się szerszym pasem.
Wszystko zostało potem zaklajstrowane, wygładzone i prawie śladu nie ma.
W pasie podokiennym również prowadziliśmy działania zabezpieczające. Tutaj poszła zwykła siatka podtynkowa i dodatkowa warstwa betonu.
Mamy też już parapety zewnętrzne. Osadzone! Tę robotę wykonał pan Janek. Jest to jedna z nauk tej budowy - nie wszystko trzeba zrobić samodzielnie. Jeśli jest dostępny Człowiek, który się zna, a prawda jest taka, że lokalne dniówki nie drenują portfela, to można mu oddać część pracy. Człowiek robi to szybko, sprawnie, ma odpowiednie narzędzia, nie zadaje zbędnych pytań, nie główkuje niepotrzebnie (z tym czasami trzeba uważać i pogłówkować za niego), przy chudej kawce-zalewajce opowie ciekawe historie z życia i robota zrobiona w jeden dzień. Myślę, że nam zszedłby na tym tydzień. Dlatego też nie walczyliśmy na siłę o samodzielną budowę pieca, czy stawianie komina. Takie działania mają też wymiar społeczny. Dajesz pracę komuś z okolicy, wieść o budowie się rozchodzi, ludzie przychodzą oglądać i "podziwować" się. Poznajesz coraz więcej ludzi. Ludzie poznają ciebie i przekonują się, że to nie kosmici przyjechali, da się z nimi pogadać, a że stawiają dom z błota, no to trudno, w końcu mieszczuchy.
Dzięki Panu Jankowi od Parapetów my weszliśmy już do środka z tynkami glinianymi, bo na tym akurat lokalni fachowcy się nie znają (przepraszam, mamy pana Gienka, który w Niemczech robił tynki gliniane z sieczką.Użycza nam porad oraz różnych sprzętów, ostatnio rusztowania).
Długo zastanawialiśmy się na sposobem skutecznego mieszania gliny wykopanej za domem. W tym roku nie mamy już maszyny do tego. Jest oczywiście opcja udeptywania czy innego mieszania ręcznego, ale ponieważ dysponujemy obecnie tylko nogami K. i moimi czas obróbki materiału strasznie by nam się wydłużył. Poszliśmy na łatwiznę i z pobliskiej cegielni przywieźliśmy tonę niewypalonych cegieł (40 zł).
Po zalaniu wodą w cudowny sposób przybierają postać gotowej do dalszej obróbki paćki.
Problemem jest betonowy kolor tej gliny. Problemem dla nas, bo może ktoś lubi. Co ciekawe, są to te same cegły, z których mamy zbudowany piec w ładnych żółto-pomarańczowych, glinianych, kolorkach. Glina wydobywana jest z głębokości ok. 6-9 metrów i tlenki żelaza nie mają szans się utlenić, dopiero proces wypalania wydobywa z nich kolor, jaki przypisuje się cegle. Przynajmniej takie wytłumaczenie otrzymałam w cegielni. Glina ta jest dosyć chuda, więc do tynkowania dobra, a co najważniejsze już obrobiona, czyli: 1. przeciśnięta przez sita, 2. poszatkowana, 3. długo mieszana w wielkich kadziach. Samo oglądanie tych przedwojennych i działających nadal urządzeń robi wrażenie. Problem kolorystyczny rozwiążemy w ten sposób, że glinę z cegielni wykorzystamy do tynkowania jako warstwy wyrównująco-gładzące, a naszą glinę jedynie do ostatniej cienkiej warstwy kolorystycznej. Wtedy będziemy jej potrzebować stosunkowo mało i jakoś damy radę porządnie rozmieszać.
Szukałam metody rozjaśnienia naszej gliny, czyli czegoś, co nie będzie się z gliną się gryzło (wapno), będzie nadal eko, nie zrujnuje mnie i nada jej odcień o ton lub dwa jaśniejszy. Może czyta to ktoś, kto zna sposób? Ja do tej pory wymyśliłam dodanie do gliny sproszkowanej kredy piszącej. Tutaj próbki kolorystyczne. Na zdjęciu widać co widać, ale są to odcienie naturalnego pomarańczowo-beżowego koloru gliny (widoczny na obrzeżach).

Po kilku dniach glinowania, mamy już w miarę opracowaną technikę nakładania tynku i najbardziej przydatne urządzenia.
Z tego zdjęcia najbardziej przydatne są: 1. pędzel z wodą do namaczania ściany, 2. ręka do nakładania, 3. mała kielnia do wygładzania, 4. packa do podtrzymywania sobie kolejnej porcji gliny (choć ja używam do tego drugiej ręki). Na zdjęciu brakuje jeszcze zwykłej gąbki kąpielowej do zacierania i wygładzania ściany.

A! Mam jeszcze dowód, że nasza kopułka, w szczególności łazienka, jest w pełni zżyta z naturą.

Prawdopodobnie najbliższe 2-3 tygodnie, to zabaw w glinie ciąg dalszy. Gdyby ktoś chciał "pobawić się" również, to zapraszamy. Przy takiej robocie każda para rąk zmienia rzeczywistość, no i jakaś odmiana do pogadania...

Po przyszłym weekendzie natomiast wiercimy studnię. I za to proszę trzymać kciuki.

27 sierpnia 2015

Notatka-sprostowanie

Errata z poprzedniej notatki okazała się na szczęście wielką pomyłką. Feluś żyje i ma się dobrze! Spędził noc w stodole, utknąwszy w głębokiej dziurze pomiędzy murem a kostkami siana.

Feluś
Niniejszym odszczekuję niesłuszne (tym razem) oskarżenie lisa.

25 sierpnia 2015

Notatka o przybytku i ubytku... i errata

Dopisuję niestety kolejny ubytek - straciliśmy wczoraj Felusia. Był to kogut-marzenie. I piękny, i mądry, i pracowity. Nie wiem czy był smaczny - to wie nasz okoliczny lis (albo liszka).

Zaczęło się od ubytku. Jakiś miesiąc temu woda w naszej studni zaczęła niepokojąco obniżać poziom. Pogoda jaka jest, wszyscy wiedzą, nie było więc widoków na to, że coś się poprawi.
Podjęliśmy próbę wzmocnienia studni poprzez wwiercenie pod ciśnieniem wody kilkumetrowych perforowanych rur w dno.
Mimo dobrego nastroju towarzyszącego pracy sytuacja niewiele się poprawiła. Codziennie przez kilka dni mogliśmy sobie dopompować po kilkadziesiąt litrów wody. Jednak po dalszej fali upałów skończyło się również i to. Na potrzeby gospodarcze przywoziliśmy wodę w plastikowyh baniakach od sąsiadów podpiętych do wodociągu, ale w końcu zasililiśmy studnię w ten sposób:
Na jakiś czas wystarczy. Pewnie trzeba będzie dowieźć jeszcze parę razy. Stoimy w kolejce do wiercenia studni. Termin mamy na drugą połowę września. Póki co odpadło mi wiele nie tak niezbędnych czynności jak pranie czy podlewanie. A kąpiele i  mycie garów można wykonać w "szklance wody".

Nie ma jednak co narzekać. Przynajmniej mamy zieloną trawę na pastwisku, co jak się okazało, nie wszędzie jest takie oczywiste. A skoro tak, to przywieźliśmy jeszcze kilka owieczek od Rogatej Owcy. Przyjemna to była wycieczka. Gospodarze przyjęli nas suto zastawionym stołem, pysznym winem i swoim interesującym towarzystwem. Dobrze spotykać takich ludzi na swojej drodze. Widzisz się drugi raz w życiu, witasz jak ze starym znajomym, siadasz i gadasz, i gadasz...
Owocem tej podróży jest pięć młodych dziewcząt w naszym stadzie. Mamy ich teraz dwanaście plus Bazyl. Nowicjuszki przez kilka pierwszych dni trzymały się w kupce, zbierały trochę szturchańców od starszych koleżanek, Bazyl dokładnie je obwąchał i na razie dał spokój.

Jeszcze zielono ale widać już zbliżającą się jesień.
Następnego dnia po powrocie z Dolnego Śląska zaczęły się pojawiać na świecie puszyste kulki.
Najpierw trzy, potem pięć, w sumie dwanaście z trzynastu podłożonych jaj. Ostatnie jajo nie chciało wydać na świat młodego, potrzymaliśmy jeszcze przez dobę w inkubatorze:
(w wielkanocnym koszyczku przygotowanym przez Małą M.)

ale ostatecznie okazało się niezalężone. Nie udało się również uratować jednego młodego pisklątka, słabowitego od początku. Ostatecznie mamy jedenaście młodych-pierzastych.

Po liczbie zdjęć pisklakowych łatwo odgadnąć, że to moje pierwsze "wykluwanie". Oczywiście emocje, telefony z pytaniami co robić, żeby było dobrze. Nie przesadzać, nie przeszkadzać, ale też nie zaniedbać. Dzięki mojej przyjaciółce Joli, która poniekąd jest matką chrzestną maluchów (od niej pochodzi kwoczka) i Kuro Neko jakoś udaje mi ogarnąć towarzystwo. Właściwie teraz ogarnia je już kwoka, ale ja uzurpuję sobie prawo do bycia kwoką-alfa i trochę się wtrącam...

Jeśli chodzi o przybytki, to przybywa mi również pomidorków. Wydaje się, że tylko im ta susza nie przeszkadza. Mam pomidorowe zbiory (dojrzałe!) pierwszy raz po czterech latach prób. Owocują zarówno te w tunelu, te pod daszkiem przy ścianie domu, jak i te w ogrodzie pod niebem.
Pierwszy większy zbiór różnych kształtów, rozmiarów...
... i kolorów
To dobrze, bo można częstować gości pomidorami i kozim serem. Ciągle nie mogę się nadziwić, że mimo  "zadupia" odwiedza nas tylu znajomych. Fajne takie odwiedziny. Zwykle ożywcze, inspirujące, często odkrywcze, jak na przykład ta Sylwii i Sebastiana. Sebastian wypatrzył u nas na skarpie wierzbówkę kiprzycę, Sylwia zebrała liście i powiedziała co z nimi zrobić. Zastosowałam się do instrukcji i popijam sobie teraz Iwan czaj. Ha!
Takie "blogowe" wizyty mają również tę zaletę, że można od razu przejść do sedna rzeczy. Z grubsza wiemy co u nas, bo się przecież czytujemy, po kilku zdaniach wiadomo, że nadajemy na podobnych falach, więc z marszu przechodzimy do omawiania zalet i wad glebogryzarki, grawitacyjnego systemu wodnego czy kontaktów z lokalnymi mieszkańcami. A o czym rozmawiali nasi Faceci przy okorowywaniu okrajek, to już nie wnikam...
Znajomi przyjeżdżający z dzieciakami cieszą się, że teren duży, nie ma dróg, można spuścić małe z oka. Za to zwierzątek dużo, co jest atrakcją przynajmniej na chwilę. A jeszcze lepszą atrakcją jest stodoła załadowana po dach kostkami siana. Każdy z odrobiną wyobraźni domyśli się, co mogą z tym zrobić dzieci... 
Mamy też lokalne atrakcje:
Nasza wieś słynęła kiedyś z wiatraków. Zostało kilka. Ten jest w najlepszym stanie i działa. Jego właściciel co roku miele swoją mąkę.
Za atrakcje uchodzą również inne urządzenia, które u nas są jeszcze w codziennym użytku.
Rozmowy z przyjeżdżającymi z miasta przyjaciółmi zawsze dla nas podnoszące na duchu. Bo ładnie, bo przy lesie, bo spokój, bo ptaszki i nawet jeśli czai im się w oczach przerażenie na myśl o ogromie pracy, który jeszcze potrzebny, to i tak to jakoś motywuje pozytywnie.
Wszystkim odwiedzającym - dziękujemy:)

4 sierpnia 2015

Notatka o tłoczeniu oleju i zachłanności

Wypróbowaliśmy w końcu sprzęt do tłoczenia oleju.


Nie ma potrzeby szczegółowego opisu urządzenia, bo dostarcza go strona producenta (manual nawet po polsku), a wiele cennych uwag można znaleźć również na tych stronkach: TUTAJ (w opisie i komentarzach) oraz TUTAJ
Podzielę się zatem krótkim naszym doświadczeniem.
Tłoczyliśmy ziarna łatwo u nas dostępne, czyli siemię lniane, orzechy włoskie, słonecznik w łuskach i bez. Z tym, że to jeszcze z ubiegłorocznych zbiorów. Niestety, jak się okazało, zaczęliśmy od tematu najtrudniejszego - tłoczenia nasion lnu. Kręcąc w pocie czoła i obawiając się o nowy w końcu sprzęt, który zgrzytał i jęczał, dotarliśmy do ww. komentarzy i odpuściliśmy na razie len.
Lniany początek nie był udany.
Z orzechem włoskim poszło już łatwiej. Wytłoczoną miazgę można wykorzystać do ciasteczek lub innych spożywczych pomysłów.

Powstały za to próbki oleju orzechowego i słonecznikowego (tłoczony z łuskami i bez).

Pracy jest sporo, nie będę ukrywać. Można się zastanawiać czy warto. Ale... oleje są znakomite! Smak, zapach i konsystencja dają do myślenia. A pierwsza myśl - nigdy wcześniej nie piłam prawdziwego oleju. Lokalnie nie znalazłam dostępu do małych olejarni, a oleje przywożone nam czasem ze sklepów eko, nie są warte swojej ceny. Dopuszczam oczywiście autosugestię, dlatego oleje będziemy testować na gościach. W razie innego odbioru postaram się o notatkę bardziej obiektywną. 
Na następne kręcenie mamy zarezerwowany u Sołtysa rzepak.

Przy jednej dojnej kozie łatwo popaść w zachłanność na mleko, bo chciałoby się poeksperymentować z takim serkiem i z takim. A tu mleka mało... Ulegliśmy zatem temu podłemu uczuciu i mamy drugą kozią dziewczynę. 
Różyczka* jest pierwiastką. Kilka miesięcy temu urodziła swoje pierwsze dziecię, a my jesteśmy pierwszymi (niedoświadczonymi) opiekunami, którzy próbują ją doić. Jest przy tym trochę zabawy. Powiem tak: uczymy się siebie.
Wejście do stada odbyło się prawie bezproblemowo. Okazało się, że starsza Białka będzie jednak szefową. Ustawia młodą do pionu i rozdaje jej szturchańce. Za to Bernard zdecydowanie się ucieszył z towarzyszki rówieśniczki. Biegają śmiesznie w bocznych podskokach i wywijają "koziołki" - echhh nastolatki.
Białka z Różyczką.
Z owcami na razie widzą się przez siatkę. Było już oglądanie, obwąchiwanie się i pierwsze próby na rogi. Nie wygląda to groźnie, więc chyba niedługo połączymy ich na pastwisku.

No i wreszcie.... Jedna z kur siadła na jaja!

Pozdrowienia wakacyjne (=pracowite) dla Wszystkich!

* Chyba jest jasne, że autorką wszystkich zwierzęcych imion w naszym gospodarstwie jest Mała M:)

11 lipca 2015

Notatka o zmianie

Jedna koza i taka zmiana!
Ten codzienny literek mleka (z hakiem), nagle otworzył nowe przestrzenie możliwości. Mleko, kwaśne mleko, twarożki, serwatki... Tak mało, a tak dużo. Cieszymy się my oraz nasze zwierzęta, głównie koty i psy.
Cieszy się też Białka, bo ma już towarzysza. Nieźle jej się trafiło, bo jako czterolatka dostała za partnera rocznego koziołka karpackiego... z papierami. Zobaczymy co to będzie za para.
Bernard

Białka i Bernard
Jestem fajny...
i o tym wiem
A Białka przycina porzeczki
Dlaczego nasz wybór padł na kozy karpackie? Bo mieszkamy w rejonie, który był kiedyś ich domem. Bo, mimo że nie przedstawiają wielkiej wartości handlowej (nie jest to rasa ani mięsna, ani szczególnie mleczna), pożytku z nich wiele i tego wymiernego i tego, którego zmierzyć się nie da. Owszem, są dopłaty - dla nas to jednak pieśń przyszłości i niepewności (zanim nasze stadko osiągnie jakie takie rozmiary i uzyska licencje). Poza tym jest to rasa rodzima, dosyć wytrzymała, mało wymagająca, radząca sobie w chowie pastwiskowym - jednym zdaniem - kozy karpackie pasują do naszych owiec wrzosówek.
Gdyby ktoś chciał poczytać więcej o tych kozach, to może TUTAJ. Od nich mamy koziołka.

Wspomniane owce też się cieszą, bo w końcu zrzuciły kożuchy. Postrzyżyny były dla nas dużym wyzwaniem. Okazało się, że strachu było więcej niż potrzeba. Siedząca owca jest dosyć spokojna, można było więc i ostrzyc i posprzątać przy raciczkach. Tak czy inaczej, nie do końca udało się przeprowadzić akcję jak na filmikach z YT, tzn. jednoosobowo. Może nabierzemy doświadczenia i pójdzie łatwiej w przyszłości - na razie wygląda to tak, że K. głównie trzyma, a ja strzygę. Ponieważ boję się przy samej skórze, to nasze okazy wyglądają trochę komicznie. Na pierwszy ogień poszły matki i Bazyl.
Ewidentnie dziewczyny po strzyży zyskały dla Bazyla na atrakcyjności, bo biega za nimi z wywieszonym językiem...
i ze "wszystkim" na wierzchu.
Dzisiaj próbujemy z dzieciarnią.

A dla Wszystkich - wielu miłych atrakcji na weekend!