przy-ziemne

przy-ziemne

4 czerwca 2016

Notatka o przywiązaniu do rzeczy

Jakby nie spojrzeć, rzecz niby naganna. Nie powinno się... Na ogół stosunek do rzeczy mam zdroworozsądkowy. Są jednak wyjątki. Pierwszym są książki. Wykazuję tu pewien rodzaj chciwości oraz absolutną niechęć ich pozbywania się.
Drugim, uwaga.... samochody.
Swoją przygodę z samochodami zaczynałam jeszcze w czasach miejskich jako jeden z pięciu współwłaścicieli VW T2 - Ogóra. Służył naszej paczce głównie do bujanek w góry, na skałki i inne takie, potem przeszedł jakoś łagodnie pod naszą kuratelę. K. jeździł nim w Alpy oraz w nim mieszkał przez dwa zimowe sezony. Ogór zagrał nawet w filmie.
Fot.: prawdopodobnie D.Z lub T.W.
Kiedy wiadomo było, że jest już nieuleczalnie chory, zamiast oddać go na żyletki, zabraliśmy go w ostatnią podróż. Cała droga z Ogórem była podporządkowana jego choremu sercu - silnikowi. Dzięki temu nauczyłam się w paru językach jak jest silnik, śruba i spawacz. A dzięki licznym naprawom po drodze, przeżyliśmy rzeczy, które chyba normalnie się nie zdarzają i poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi - z niektórymi mamy kontakt do dziś.
Pod Araratem. Ostatnie zdjęcie.
Całkowicie padł prawie dwa tysiące kilometrów dalej, nieopodal Meszhedu. Można powiedzieć, że umarł we śnie - był coraz słabszy, ale dojechał na miejsce nocnego postoju i rano już nie ruszył. Definitywnie. Było to trudne rozstanie, choć wiele rzeczy z niego udało się przekazać lokalnemu właścicielowi podobnego samochodu, więc może gdzieś jeszcze jakaś jego cząstka jeździ po świecie.

Potem był krótki romans z Ładą Nivą - nieodwzajemnione uczucia...

Natomiast moim pierwszym samochodem, którym zaczęłam jeździć po zrobieniu prawka (tak, tak - było to nie tak dawno temu), był nasz Kanciak - młodszy brat Ogóra.
Kanciak przeszedł ze mną dużo, miał tony cierpliwości, przeżył kilka stłuczek, ale nigdy mnie nie zawiódł! Wiedziałam, że jak wsiądę, to dojadę. Oczywiście, że się psuł (rocznik '83) - ale mniej więcej wiedziałam czego się spodziewać, gdzie w razie czego walnąć młotkiem - nieocenione stare samochody i stare dieslowskie silniki! Był z nami w kilku podróżach bliższych i dalszych. Przede wszystkim sprawdzał się świetnie podczas szukania naszej ziemi. Wyjeżdżaliśmy na kilkudniowe wypady w interesujące nas miejsca. Ponieważ można w nim było spać i gotować, zatrzymywaliśmy się gdziekolwiek. W lesie, w polach, na polankach, przy opuszczonych domach. 
Oddał nam nieocenione przysługi w przeprowadzkach dwóch. Pojechał z nami do Turcji, przeżył tam kilka miesięcy, po czym wrócił kierowany tylko przeze mnie (to a propos tego, że samochody się psują w rękach bab). 
Przewoził już różne rzeczy samodzielnie i w przyczepkach. Zwierzęta, materiały budowlane, kostki słomy. Woził małą M. do przedszkola (czym wzbudzała prawdziwą zazdrość męskiej części grupy) i mnie na zakupy. 
Dwa tygodnie temu pożegnaliśmy się z Kanciakiem, przekazując kluczyki nowemu właścicielowi. Decyzja klarowała się od ponad roku. Nie mieliśmy dla niego garażu, zaczęły się problemy z blachą - a nam, w naszym gospodarskim życiu, pojawiło się dużo innych priorytetów, niż zajmowanie się samochodem i wkładanie w niego pieniędzy. Szkoda, żeby się u nas marnował. Dostał się w dobre ręce, które, mam nadzieję, zajmą się nim odpowiednio. 

Dla mnie to jeszcze jedna cecha wiejskiego życia, gdzie decyzje trzeba podejmować czasem wbrew sentymentom i przywiązaniu. Jest bardziej surowe to życie - jakkolwiek by rozumieć słowo surowe.