przy-ziemne

przy-ziemne

13 września 2015

Notatka budowlana - reaktywacja. Vol. 1

Ostatnimi czasy ruszyliśmy w końcu z wykończeniem kopuły, bo preteksty, że upał, że wody brak straciły swoją moc. Presja psychiczna okazała się silniejsza. Zabraliśmy się do roboty. Przybył także nasz niezawodny Przyjaciel D., jako dodatkowy motywator. Przyjechał na dwa dni, został dziesięć. Prace posunęły się do przodu, a co najważniejsze - rozkręciliśmy się na dobre i teraz można już zasuwać od rana do wieczora.
Krokiem milowym było ściągnięcie z kopuły folii zabezpieczającej przed deszczem. Być może dlatego tak długo zwlekaliśmy. Miała objawić się prawda o stanie betonowej powłoki. Pomogło trochę nastawienie się na najgorsze, więc pęknięcia, w które swobodnie wchodziła ręka nie załamały nas całkowicie. Niestety temu zdjęć nie zrobiłam (widocznie emocje były większe, niż jestem w stanie przyznać), a szkoda, bo dokumentacja byłaby pełna. Największe rysy były nad drzwiami i południowym oknem, w najgrubszym miejscu ok. 3 cm szerokości, do samej słomy. Mniejszych pęknięć było dużo więcej. Dwa dni K. zacierał ślady ruchów kopułki zaprawą zmieszaną z klejem do styropianu. Największe rysy najpierw zaklejaliśmy gliną, a dopiero później zaprawą.
Kolejnym krokiem było założenie metalowego stelaża z bednarki.

Kluczowa jest obręcz nad oknami, która po dokręceniu śrub ma zatrzymać ewentualny ruch rozpychający. Reszta stelaża ma utrzymać tę obręcz w miejscu, które jej wyznaczyliśmy i nie pozwolić zsuwać się do góry. Są też założone siatki zbrojeniowe, aby siła nacisku bednarki nie była punktowa, lecz rozchodziła się szerszym pasem.
Wszystko zostało potem zaklajstrowane, wygładzone i prawie śladu nie ma.
W pasie podokiennym również prowadziliśmy działania zabezpieczające. Tutaj poszła zwykła siatka podtynkowa i dodatkowa warstwa betonu.
Mamy też już parapety zewnętrzne. Osadzone! Tę robotę wykonał pan Janek. Jest to jedna z nauk tej budowy - nie wszystko trzeba zrobić samodzielnie. Jeśli jest dostępny Człowiek, który się zna, a prawda jest taka, że lokalne dniówki nie drenują portfela, to można mu oddać część pracy. Człowiek robi to szybko, sprawnie, ma odpowiednie narzędzia, nie zadaje zbędnych pytań, nie główkuje niepotrzebnie (z tym czasami trzeba uważać i pogłówkować za niego), przy chudej kawce-zalewajce opowie ciekawe historie z życia i robota zrobiona w jeden dzień. Myślę, że nam zszedłby na tym tydzień. Dlatego też nie walczyliśmy na siłę o samodzielną budowę pieca, czy stawianie komina. Takie działania mają też wymiar społeczny. Dajesz pracę komuś z okolicy, wieść o budowie się rozchodzi, ludzie przychodzą oglądać i "podziwować" się. Poznajesz coraz więcej ludzi. Ludzie poznają ciebie i przekonują się, że to nie kosmici przyjechali, da się z nimi pogadać, a że stawiają dom z błota, no to trudno, w końcu mieszczuchy.
Dzięki Panu Jankowi od Parapetów my weszliśmy już do środka z tynkami glinianymi, bo na tym akurat lokalni fachowcy się nie znają (przepraszam, mamy pana Gienka, który w Niemczech robił tynki gliniane z sieczką.Użycza nam porad oraz różnych sprzętów, ostatnio rusztowania).
Długo zastanawialiśmy się na sposobem skutecznego mieszania gliny wykopanej za domem. W tym roku nie mamy już maszyny do tego. Jest oczywiście opcja udeptywania czy innego mieszania ręcznego, ale ponieważ dysponujemy obecnie tylko nogami K. i moimi czas obróbki materiału strasznie by nam się wydłużył. Poszliśmy na łatwiznę i z pobliskiej cegielni przywieźliśmy tonę niewypalonych cegieł (40 zł).
Po zalaniu wodą w cudowny sposób przybierają postać gotowej do dalszej obróbki paćki.
Problemem jest betonowy kolor tej gliny. Problemem dla nas, bo może ktoś lubi. Co ciekawe, są to te same cegły, z których mamy zbudowany piec w ładnych żółto-pomarańczowych, glinianych, kolorkach. Glina wydobywana jest z głębokości ok. 6-9 metrów i tlenki żelaza nie mają szans się utlenić, dopiero proces wypalania wydobywa z nich kolor, jaki przypisuje się cegle. Przynajmniej takie wytłumaczenie otrzymałam w cegielni. Glina ta jest dosyć chuda, więc do tynkowania dobra, a co najważniejsze już obrobiona, czyli: 1. przeciśnięta przez sita, 2. poszatkowana, 3. długo mieszana w wielkich kadziach. Samo oglądanie tych przedwojennych i działających nadal urządzeń robi wrażenie. Problem kolorystyczny rozwiążemy w ten sposób, że glinę z cegielni wykorzystamy do tynkowania jako warstwy wyrównująco-gładzące, a naszą glinę jedynie do ostatniej cienkiej warstwy kolorystycznej. Wtedy będziemy jej potrzebować stosunkowo mało i jakoś damy radę porządnie rozmieszać.
Szukałam metody rozjaśnienia naszej gliny, czyli czegoś, co nie będzie się z gliną się gryzło (wapno), będzie nadal eko, nie zrujnuje mnie i nada jej odcień o ton lub dwa jaśniejszy. Może czyta to ktoś, kto zna sposób? Ja do tej pory wymyśliłam dodanie do gliny sproszkowanej kredy piszącej. Tutaj próbki kolorystyczne. Na zdjęciu widać co widać, ale są to odcienie naturalnego pomarańczowo-beżowego koloru gliny (widoczny na obrzeżach).

Po kilku dniach glinowania, mamy już w miarę opracowaną technikę nakładania tynku i najbardziej przydatne urządzenia.
Z tego zdjęcia najbardziej przydatne są: 1. pędzel z wodą do namaczania ściany, 2. ręka do nakładania, 3. mała kielnia do wygładzania, 4. packa do podtrzymywania sobie kolejnej porcji gliny (choć ja używam do tego drugiej ręki). Na zdjęciu brakuje jeszcze zwykłej gąbki kąpielowej do zacierania i wygładzania ściany.

A! Mam jeszcze dowód, że nasza kopułka, w szczególności łazienka, jest w pełni zżyta z naturą.

Prawdopodobnie najbliższe 2-3 tygodnie, to zabaw w glinie ciąg dalszy. Gdyby ktoś chciał "pobawić się" również, to zapraszamy. Przy takiej robocie każda para rąk zmienia rzeczywistość, no i jakaś odmiana do pogadania...

Po przyszłym weekendzie natomiast wiercimy studnię. I za to proszę trzymać kciuki.