przy-ziemne

przy-ziemne

20 lipca 2016

Notatka o rutynie i zmianach

Niby rutyna i powtarzalność, ale cały czas coś się zmienia. Właściwie nie ma dwóch takich samych dni. Do zwyczajowych zajęć cały czas doskakują jakieś nieprzewidziane sprawy, które też trzeba objąć swoją uwagą, poświęcić im czas. Szczególnie, kiedy otaczają cię żywe stworzenia. Każde ma swój charakter, a czasem charakterek. Mają też pomysły, niektóre zaskakujące. Z naszych zwierząt najwięcej niespodzianek i, co tu ukrywać kłopotów, produkują kozy. Nie darmo tradycja łączy je z diabelskim pomiotem. Prawda jednak jest taka, że tak samo wkurzają, co i fascynują.
W kwietniu kwitły tarniny
W maju na prowadzenie wyszły głogi
Zajęć mamy sporo. Trzeba pilnować, żeby nie dać się zwariować. Bardzo łatwo popaść w spiralę trudu i znoju. Permanentnego zmęczenia, narzekania.  Trzeba umieć odnaleźć miejsce na radość z tego życia, które sobie wybraliśmy. Czasami dopada zwątpienie. Pojawiają się pytania o sens. Dobrze, że się pojawiają, bo można po raz kolejny przemyśleć wybory i decyzje. Zwolnić, uświadomić sobie dlaczego tu jesteśmy. Ale kiedy zwalniamy, pojawiają się podstępne wyrzuty sumienia, że tyle jeszcze do zrobienia! Złapaliśmy już inną perspektywę - jeszcze jakiś czas temu działania, które zajmowały cały dzień, teraz nazywamy obijaniem się:) Bywają takie dni, że pracując od rana do wieczora - masz poczucie obijania się. Trzeba wziąć nowy rozpęd!
Zanim wezmę - może uda mi się skończyć tę notatkę, która powstaje od ponad miesiąca. Niektóre rozpoczęte wątki już się zdążyły się przeterminować. Sporo się dzieje i często myślę, że O! muszę o tym napisać, bo to fajne... a potem czas ucieka i na koniec powstają takie notatki-kobyły, jak ta właśnie.
Piszesz? Nie piszesz - to daj coś do dzioba
W czerwcu trawa zarastała w takim tempie, że rano było już zupełnie inaczej niż wieczorem dnia poprzedniego. Nie wyrabialiśmy z koszeniem....Przy czym nie mówię o sianokosach, tylko utrzymaniu tego hektarka "koło domu". Kosimy kosą ręczną i kosiarką spalinową. Kosiarzem ręcznym jest K. - ładnie mu to już wychodzi i równiutko. Kosi kosą tam, gdzie nie daje rady wjechać spalinówka, czyli na większości terenu.. Jedynym problemem jest czas. Trawa rośnie szybciej, niż udaje się kosić.
Spalinówką jeżdżę sobie po trawniczkach, tam gdzie równiej - ale też nie jest tego mało. Nie przypilnowałam kawałka i już tam nie wjadę, bo trawy za dużo. Urosła znienacka...
Sad wyglądał pięknie tej wiosny
Sianokosy toczyły się swoim torem i odbywały na raty. Prawda jest taka, że jeszcze rok temu były prawdziwym wydarzeniem i daniem głównym, a teraz dzieją się gdzieś pomiędzy innymi sprawami, których ciągle przybywa i rozrastają się jak ta trawa po deszczu. Pogoda bywała u nas nieprzewidywalna. No bo żeby przyszła nagła burzowa i zlała skostkowane siano??? Zwieźliśmy je i dosuszaliśmy na specjalnej konstrukcji. Zakrywając foliami na noc i przed ewentualnym deszczem. Było z tym sporo zachodu, bo trzeba było przekładać, odwracać itd., ale kila upalnych dni załatwiło sprawę. Zmarnowało się trochę z tych, które były luzem rozłożone w stodole. Zaczęły gnić w środku i trzeba było wyrzucić. Dobrze, że to tylko część. Przy sianokosach ustalił się już zwyczaj pomocowy z Sąsiadami dolnymi, że my im pomagamy przy zwożeniu i rozładowywaniu, zaś oni nam. Praca się wyrównuje, my dopłacamy za paliwo do traktora.

Jabłonie pięknie kwitły wiosną - teraz kuszą już obietnicą zbiorów obfitych. Przymierzamy się w tym roku do tłoczenia soków w ilości "na zimę" dla siebie i znajomych. Prasę do tłoczenia mamy. Problemem zawsze było odpowiednie przygotowanie pulpy jabłkowej do tłoczenia. Maszynka do mięsa przy takich ilościach trochę nas osłabiała. Liczne próby i dywagacje doprowadziły nas w końcu do rozdrabniarki do gałęzi. Robi swoje jak należy. Pomalowana już emalią do zbiorników na spożywkę czeka na dojrzałe jabłka.
Na brzegu sadu stanęły ule. Odkąd jesteśmy na wsi, K. odgrażał się, że będzie się zajmował pszczelarstwem. W końcu jeden nasz znajomy podarował K. trzy ule - przypadek sprawił, że słomiane:)
Mieliśmy do nich zakupić pszczele odkłady, ale pewnego dnia zadzwonił sąsiad, że: kur.....a, kur....a, pszczoły mu się roją! I tak jednego dnia dostaliśmy jedną rójkę, a następnego drugą. Było przy tym trochę przygód - pszczoły w nastroju rojowym - postanowiły osiąść na naszej najwyższej jabłoni, następnego dnia próbowały w kilku innych miejscach - koniec końców mieszkają już w ulach i pracują dzielnie. Otwiera się przed nami kolejny fascynujący świat. Naprawdę fascynujący i wciągający świat zbiorowej inteligencji. Przy tej okazji polecam dla początkujących pszczelarzy, szczególnie, którzy mają dzieci książkę Piotra Sochy "Pszczoły". K. trafił też na ciekawy film dokumentalny z pięknymi zdjęciami: More than honey. Do znalezienia z polskimi napisami w odmętach internetu.



Dzieciaki owcze i kozie rosną. Od jakiegoś czasu udaje się już doić mleko kozie, więc i produkcja serków ruszyła. Z dwóch kóz, które nie są mistrzyniami mleczności faktycznie wychodzą serki, a nie sery. Ale dzielnie próbuję eksperymentować z serami podpuszczkowymi - wychodzą w różnym typie i całkiem smaczne. Ciągle jednak w większości są wynikiem przypadku. Kiedy uda mi się kilka razy pod rząd uzyskać ser taki jak zamierzałam przystępując do warzenia, będę mogła mówić o umiejętności:)

Owce wystrzyżone. Tym razem udało się już w maju przygotować je na sezon letni. Akcja rozłożona na trzy dni. Maszynka elektryczna, którą mamy drugi sezon - i nie była najtańsza - rozpadła nam się w rękach. Ostatnie kilka sztuk strzygliśmy nożyczkami. Zwykłymi. Owce się przy tym mniej stresowały i wynik jest taki, że po nożyczkach wyglądają lepiej niż po maszynce. Mają mniej zranień, a czasowo wychodzi tylko dwa razy dłużej.

Kaczka bieguska siadła na jajach. Kilka dni później pozazdrościła jej druga i też siadła. Zdezorientowany kaczor kręci się w pobliżu i stara się chronić swoje dziewczęta przed wszystkimi - głównie przed kurami. Dochodzi do karczemnych awantur. Po jednej z takich bójek brązowa kurka również wycofała się w spokój i ciszę gniazda z jajami. A kilka dni później następna.Zobaczymy, co tu się będzie działo za kilka tygodni...
UPDATE:
Pisklaki spod jednej kury już się wykluły, druga siedziała na niezapłodnionych jajach, gdyż w międzyczasie umarł mi Feluś - kogut nad kogutami. Jednego dnia było dobrze, a następnego przesiedział już skulony i nie chciał nic jeść, ani pić i rano się już nie obudził. Okazało się, że te kilka dni jego nieobecności wystarczyło, żeby z jaj nic nie wyszło. Nie wiedziałam tego. Zakupiłam dwa młode kogutki, z których docelowo chcemy zostawić sobie jednego. No i dostałam całkiem niedawno dziesięć kurek, pięknych trzylatek. Są u mnie od ponad trzech tygodni. Zawładnęły kurnikiem od pierwszej chwili. Jeśli znoszą jaja, to jeszcze nie odkryłam gdzie.
Bieguski z 11 jaj wysiedziały jedną kaczusię, którą się nie zajmowały i została zadziobana przez poniższą kwokę. Taki mam domysł, gdyż raz przyłapałam ją na ataku. Interweniowałam i miałam naiwnie nadzieję, że to jednorazowa akcja. Tutejsze gospodynie radzą, żeby jednak kacze jaja podkładać kwokom.
Nigdy nie wyjdę z podziwu, że kilkanaście młodych zbójców jest w stanie zmieścić się pod taką kwoczką.
Ogrodem zajmowałam się mniej więcej do połowy maja. Teraz z braku czasu po prostu rośnie. Przechodząc wyrywam zawsze jakieś większe chwasty, ale elegancko nie jest - nie ma co ściemniać.



Tam, gdzie ściółka grubszą warstwą, kury rozgrzebywały mi mocno młode siewki i sadzonki. Teraz, kiedy wszystko podrosło już dały spokój. Wkurzam się na nie i cały czas się zastanawiam, co lepiej grodzić, ogród czy kury i nie mogę się zdecydować. Na razie sytuacja puszczona luzem i z bólem, ale godzę się na poniesione straty. Pocieszeniem jest, że widocznie toczy się tam bujne życie, skoro tak chętnie grzebią.

Pierwsze moje truskawy! Były pyszne. Reszta poszła na przetwory.
Tak czy inaczej zbiory jakieś już są. I to takie przyjemne ciągle, że można sobie wyskoczyć do ogrodu i ciachnąć coś z niego na obiad.
Samosiejka nagietka i rukoli. W tle dynie na kupie skoszonej trawy ubiegłorocznej, przywalonej obornikiem, przykrytej jeszcze słomą i przyprószonej ziemią.
Wczoraj K. wysłany po koperek wrócił i obwieścił, że mamy tam cały supermarket! (Lubię Go za ten dziecięcy entuzjazm:)) Prawdą też jest, że dawno nie odwiedzał warzywnika, bo jesteśmy w trakcie kolejnej budowlanki. Tym razem stajenka ma stanąć na miejscu dawnego tzw. garażu. 
Żeby rozebrać "garaż", musieliśmy dobudować w stodole antresolę - no bo co zrobić z nie-wiadomo-kiedy-potrzebnym złomem z garażu? Segregowanie złomu na "do wyrzucenia" i  "na pewno się przyda", przenoszenie go, potem rozbiórka, oczyszczanie pięknych starych desek i belek z pordzewiałych gwoździ - trwało to wszystko kilka dni. Garaż rozebrany, wykopki zrobione, woda podciągnięta, wylewki zrobione. No i ruszyliśmy. Chcemy odwzorować styl pozostałej części stodoły, czyli filary z betonowych pustaków z drewnianym wypełnieniem.

No to działamy!
Łaskawej pogody dla Wszystkich działających, jak i oddających się zasłużonemu wypoczynkowi.

Aha, donoszę, że marzenia się spełniają! 
W czerwcu obchodziłam urodziny, a to urodzinowy prezent dla mnie.
Przedstawiam Hopkę:
Imię Hopka jest kombinacją angielskiego hope i hopsasania, bo nasza cielisia bardzo lubi sobie poskakać:)
Hopka jest ulubienicą wszystkich, garnie się do przytulania strasznie. W końcu jest dzieckiem. Chodzi za nami (niestety, głównie za K.) jak pies. Mieszka z kozami, no w osobnym boksie, ale się widzą - gadają jakoś ze sobą. Pastwisko jednak dzielą również z owcami. Obserwuję, jak Hopka próbuje naśladować zachowania jednych i drugich. Na razie nie może się zdecydować czy jest kozą czy owcą, a może i kozłem... Ma czas na dorosłość i na odkrycie swojej prawdziwej tożsamości.
No to pa!