przy-ziemne

przy-ziemne

28 kwietnia 2014

Notatka ogłoszeniowa

W drugiej połowie czerwca ostatecznie opróżniamy dom, w którym mieszkaliśmy przez ostatnie - mój Boże - prawie 5 lat. W nim urodziła się i podchowała Mała eM, w nim przeżyliśmy naprawdę szczęśliwy czas i dzięki niemu jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Szkoda byłoby, żeby zmarniał. Może ktoś chciałby zamieszkać tymczasowo, wakacyjnie, weekendowo? Właściciele nie bardzo wiedzą, co dalej z nim robić, kasy na inwestycje nie mają, a sprzedać nie mogą, bo domek oficjalnie stoi na osuwisku.
W notatce o tym-czasie dwa pierwsze zdjęcia pokazują ten właśnie dom z zewnątrz.
Dom znajduje się we wschodniej części Beskidu Wyspowego, powiat limanowski. Jest zaopatrzony w podstawowe wygody, jak woda pod własnym ciśnieniem, gaz, łazienka z kibelkiem. Jest też kuchnia kaflowa, która jednocześnie ogrzewa pokój. Drugi pokój jest nieogrzewany, zwany przez nas "krioterapią". Jako pokój letni sprawdza się doskonale. Teren wokół domu, to 1,5 ha łąki. Są też maliny wczesne i czarne porzeczki.
Nie chcę przesadnie zachwalać (choć trudno mi się opanować), bo różne są upodobania, ale może ktoś jest właśnie na etapie szukania, zastanawiania się... Może komuś trafi do serca:)

Gdyby ktokolwiek był zainteresowany, proszę odezwać się do mnie na maila (jest w profilu), podeślę więcej zdjęć lub telefon do pogadania o szczegółach.

Przyjemnego wieczoru!

26 kwietnia 2014

Notatka o zadomowieniu

Koty zjechały! Jeśli wierzyć powiedzeniu kociarzy - tam dom Twój, gdzie koty Twoje, to jesteśmy zadomowieni.
Złamas - 13-letni kocur, kilka przeprowadzek już przeżył, w tym jedną najważniejszą z miasta na wieś. Jego życie zmieniło się mocno, poczuł smak ciepłej krwi. Znosił do domu myszy, nornice i krety. Na szczęście, dzięki lekkiej niewydolności z dzieciństwa - złamany i krzywo zrośnięty ogon - z ptakami nie daje sobie rady. Prezenciki przestały się pojawiać, kiedy ponad rok temu, pojawiła się Saba, nasza suka kochana. Złamas był początkowo obrażony jej obecnością się i przestał przynosić niedobitki.

 Złamas. Przeczyścił gdzieś pajęczyny.

Pićka to dojrzewająca młodzież. Nie ma jeszcze roku. Przybyła do nas jesienią w pudełku po butach w formie wychudzonego, zarobaczonego malucha, znalezionego na drodze, w wieku ustalonym przez Weta na 3 tygodnie. Mimo, że jest kotką wychowaną głównie w domu, a połowę swego życia przemieszkała w bloku, ma w sobie oznaki kota dzikiego. Jeśli już wyjdzie na zewnątrz, nigdy nie daje się podejrzeć gdzie jest i jak poluje. Znika na całe dnie (być może ma w tym udział wąsaty amant, który zaczął się u nas pojawiać), by wrócić na wieczorne karmienie i na moje utrapienie - skorzystać z kuwety. Jeśli ktoś zna sposób, jak "przyuczyć" wychodzącego kota do toalety zewnętrznej - będę wdzięczna za podpowiedź.

Pićka w pieleszach.

Razem z kotami przyjechały sadzonki, kilka mebelków podstawowych, stolik, łóżko, trochę przyborów kuchennych i innych betów. Coś tam jeszcze przewiozę, ale ostateczna i bezwzględna przeprowadzka, dopiero po powrocie K.

Mieszkamy już w domu! Po pierwszej nocy, Mała eM obudziła się z okrzykiem: ale się super spało! Wzięłam to za dobrą wróżbę.

Podłoga w pokoju zrobiona. Dechy rozbiórkowe. Niektóre noszą ślady malowania, niektóre zupełnie przetarte - nawet fajna mozaika z tego wyszła. Zaleta podstawowa - było tanio! Sąsiedzi deski wyszukali, pomogli właścicielowi w rozbiorce, ja je tylko spakowałam i przewiozłam. Sąsiedzi położyli.


Kuchnia też już powoli przypomina miejsce mieszkalne. Jest dosyć surowo, ale z czasem się "ociepli". Byłoby szybciej, ale staram się jednocześnie zająć ogrodem. 


Posadziłam już ze 30 drzewek. Na razie padła jedna tuja zjedzona przez sarenki (na zdrowie). Oprócz kilku iglaków, mam głównie krzaki owocowe (może dereń ozdobny niekoniecznie, ale ...) i miododajne (z myślą o przyszłej pasiece K.). Wczoraj byliśmy z Sąsiadem w lesie uprawiać zbieractwo. Uzbieraliśmy dwa drzewka jarzębiny i kilka aronii w zarośniętym lasem gospodarstwie. Od Sąsiadów dostałam jeszcze czeremchę, bez (lilak) i hibiskusa.
Poza tym wyznaczyłam główne ciągi komunikacyjne na polu, zrobiłam jeden "grobowiec" z truskawkami i cebulką oraz kilka grządek ziemniaki-bób, posadziłam też fasolę i groch... och! 





Cały czas mam wrażenie, że powoli się to wszystko dzieje, ale prawda jest taka, że na "nowym" wieloma rzeczami trzeba się zająć jednocześnie, bo i droga jest ważna (do zrobienia), i studnia (do naprawy i oczyszczenia), i dom (podstawowe wygody), i trawa (do skoszenia), i drzewo (do palenia:), no i ziemia. Drobiazgi typu zakupy, gotowanie, pranie - niewarte wspomnienia. NIE narzekam, cały czas jestem ogarnięta rodzajem euforii albo pozytywnej szajby - wszystko sprawia mi przyjemność. Uzmysłowiłam sobie jedynie, że byłam w kosmosie, myśląc: "najpierw zajmę się ogrodem":).
Poza tym zakwitły jabłonie i grusze.

Miłego dnia!


16 kwietnia 2014

Notatka o trendach

Zmiana życia z miejskiego na wiejskie jest podobno trendem. Siedząc od kilku lat "w temacie", czyli w ziemi, ciągle o tym gadając, czytając książki, oglądając filmy i widząc jak dużo jest blogów osiedleńców i mnie się wydaje, że jest to trend prawie ogólnoświatowy. Choć K. mówi o promilach.
Podobnie z tematem zdrowego jedzenia. O tym rozmawia się już w każdym towarzystwie. Przy stolikach bankierów ze stolicy, w programach TV, przy rodzinnym stole. Dobrze? Wydaje się, że dobrze. Ciągle mam jednak wątpliwość, czy coś, co staje się masowe lub nagłaśniane przez media, nie gubi po drodze głębszego sensu, albo wręcz go wypacza. Gdyż jednocześnie powstają drogie, ładnie wydane czasopisma promujące jeden i drugi styl życia, designerskie sklepy eko oraz knajpy ze zdrowym jedzeniem, reklamujące się w tychże czasopismach. Wszystko, co bio, eko, organic, bądź handmade wydaje się być skierowane do elit finansowych. Wyjątki są i je znam, ale mówię o trendzie, niestety.
 
Przeczytałam sobie kolejny raz książeczkę Masanobu Fukuoki, już nie dla informacji o sposobie upraw, ale po sens właśnie. "Rewolucja źdźbła słomy" jest bowiem książką głęboko filozoficzną. U nas wydana kilka lat temu, ale napisana w połowie lat 70. Była podobno bestsellerem. Jest mądra, logiczna i prosta, tą najlepszą odmianą prostoty. Już w momencie, kiedy była pisana, Fukuoka zauważał pewien trend, mianowicie zainteresowanie naturalnym rolnictwem i dostrzeganie niebezpieczeństw upraw konwencjonalnych. Ciekawe, jak to wygląda obecnie w Japonii, bo trudno oprzeć się wrażeniu, przynajmniej w naszej części globu, że ten trend rozwija się baaaardzo powoli, a od strony uregulowań prawnych jest wręcz gorzej.

Wracając do książki - ma ona wiele bardzo cennych myśli i o rolnictwie, i zdrowym jedzeniu, i o sensie życia w ogólnym pojęciu. Ma też kilka kontrowersyjnych, jak o tym, że żywność z upraw naturalnych nie powinna być droższa od przemysłowych (duże oburzenie wśród rolników ekologicznych) lub o tym, że stan idealny osiągnęlibyśmy, gdyby 100% ludzkości zostało rolnikami. Może wywiąże się jakaś ciekawa dyskusja przy świątecznym stole:)
 
Po tej lekturze, jako motto do rozważań, wybieram sobie:
"Ostatecznym celem rolnictwa nie jest zbieranie plonów, ale uprawa i doskonalenie istot ludzkich."

 Serdeczności na ten czas przedświąteczny!





6 kwietnia 2014

Notatka o sąsiedzkiej pomocy

Miała być notatka o wakacjach, ale kiedy na powrót stanęłam na naszej ziemi, sprawy różne przyspieszyły i droga powrotna, czyli wakacje, wywietrzała mi z głowy. Będzie w innym terminie.

Jednym z priorytetów na "po powrocie" miało być znalezienie lokum w pobliżu naszego gospodarstwa, na czas przysposobienia czegoś nadającego się do zamieszkania, bo dom w ruinie. Optymistycznie licząc do jesieni. Dojeżdżanie ponad 100 km nie wchodzi w rachubę, to wiadomo. Wici, że szukamy czegoś do wynajęcia, zostały rozpuszczone jeszcze jesienią, w gminie przy okazji różnych załatwien, u sąsiadów, u sołtysa. Wymiernych efektów jeszcze nie było, ale nie traciłam nadziei, że coś się znajdzie, w promieniu kilku kilometrów.

Przyjechałam, zaszłam do Sąsiadów*, posadzili mnie przy stole i odezwał się Dziadek:
- Myśmy tutaj sprawę przemyśleli, dom stoi i trzeba w nim mieszkać, a nie szukać, wynajmować i pieniądze tracić. Piec się przeczyści, ściany pobieli, podłogę zrobi z byle czego. Drzwi trza poprostować, nadsztukować, żeby się zamykały. A przecież to lato będzie - można przeżyć.
Włos mi się trochę zjeżył na myśl o tych "się", ktore mają się zrobić, bo na razie, licząc dorosłe jednostki, wróciłam sama, mój K. bedzie za dwa miesiące. Powiedziałam, że muszę się z tym przespać.
Następnego ranka pojechalam do powiatu i do gminy - formalności ciąg dalszy. Ledwo wróciłam i weszłam do sadu wytargiwać uschnięte maliny i porzeczki, jednocześnie nadjechal ciągnik z kółka rolniczego do zkultywowania ziemi i nadeszli Sąsiedzi w całej trzypokoleniowej okazałości.

W międzyczasie, gdzieś poza mną sprawy nabierały rozpędu i zapadały decyzje. Już bez dalszych dyskusji i prowadzenia zbędnych rozważań zabraliśmy się do przystosowania domu do mieszkania.

W ciągu jednego popołudnia został przeczyszczony piec i zaklejone gliną ewidentne ubytki, powstały nowe pokrywy na studnię i piwnicę - obie groziły zawaleniem, dwoje drzwi zaczęlo się znowu zamykać, w tym do wejściowych nie trzeba już używać breszki, czyli łomu do otwierania i zamykania. Ściany w kuchni, tam gdzie było to niezbędne podkleiliśmy gliną, teraz podsychają i czekają na pobielenie. Podprostowaliśmy też wychodek, bo trochę chylił się ku upadkowi.
W południe dnia następnego, został oficjalnie odpalony piec. Dym poszedł w komin, blacha nagrzała się w ciągu kilku minut. Jakby nie było tych 15 lat nie palenia.

To rozwiązanie ma właściwie same zalety: koszty są prawie żadne, mieszkam na miejscu, mam możliwość obserwacji i doglądania wszystkiego, biorąc pod uwagę wydajną pomoc sąsiedzką, "remoncik" będzie trwał dosyć krótko i będę mogła, tak jak było w planach, zająć się ogrodem. Brak bieżącej wody, łazienki i pralki na razie pomijam - w końcu to na kilka miesięcy i będzie lato. Dlaczego nie wpadliśmy na to sami? K. nawet, jeśli pomyślał, wiedział, że na początku będę sama i nie chciał mnie w to ubierać. Ja, nawet, jeśli pomyślałam, nie wiedziałam, że Sąsiedzi są w stanie tyle wziąć na klatę, a chciałam się skupić na ziemi. Hmmm, idee eko-wioskowej samopomocy istnieją w realu i nazywają się "pomocą sąsiedzką".

A poza tym kolejny raz przekonałam się, że te decyzje zapadające gdzieś obok i wprowadzające mnie na właściwe ścieżki okazują się najlepsze. Mnie pozostaje akceptacja i praca przy wykonaniu planu.


Część ziemi pod zagospodarowanie warzywno-kwiatowo-krzakowe została przeorana jesienią,
 
  
i przejechana kultywatorem teraz. W założeniu jest to ostatnie użycie sprzętu ciężkiego na tym kawałku. I tak pozostało dużo kawałków darni - będę je wykorzystywać do podniesionych grządek.

Piec-bohater. Ledwo trzyma się kupy, ale pali i grzeje.

Przygotowane do pobielenia ściany.

Podłogi w pokoju na razie brak, ale to już chwila.

 Nowa pokrywa na studnię.

Kupiłam też kilka pierwszych sadzonek. Świdośliwy, derenie jadalne i ozdobne, pęcherznica kalinolistna. Iglaki do cieszenia oka zimą.

 
 Kawałek sadu, jeszcze przed oczyszczeniem. Na pierwszym planie nasza Saba. Chyba jeszcze jej nie przedstawiałam.

No i nie mogłam się powstrzymać - kwitnący przed domem cześniak.

*Sąsiedzi, to trzypokoleniowa rodzina składająca się z Dziadka i Babki, ich córki z mężem oraz syna tychże, studenta, ale bardzo sprawnego we wszelkich pracach drewnianych. 
Są naszymi jedynymi sąsiadami, z którymi graniczymy, ale się nie widzimy z racji ukształtowania terenu.