Od jakiegoś czasu miałam podejrzenie, że już zaczęły. Dojrzały, wypiękniały i zaczęły mi pojedynczo znikać z oczu. Nie mogłam wyśledzić, gdzie się podziewają.
Przygotowane gniazdo, wyściełane słomą z podłożonym jajkiem (żeby nie miały wątpliwości) pozostawało w stanie nienaruszonym. Może jajko je odstraszało, bo z pieczątką? Przeszukałam wiele miejsc, które według mnie się nadawały na gniazda, ale kurza logika, albo instynkt miały inne zdanie.
Dzisiaj się zaczaiłam. Poszłam za nią do stodoły, wyszłam po drabinie na pięterko, wspięłam się po kostkach siana pod sam dach i... nic. Zniknęła. Już miałam schodzić, kiedy usłyszałam cichutkie koooo. Zaczęłam gmerać pomiędzy kostkami, przesuwać, no i jest moja śliczna. Siedzi w sianie po uszy, pod nią dziewięć jajeczek, w tym jedno cieplutkie. Zostawiłam ją jeszcze na tych jajkach, bo mi się wydawało nieładnie tak jej zabierać wprost spod brzucha. Wróciłam potem. Kiedy już wychodziłam ze stodoły zobaczyłam jeszcze jedną kurkę opuszczającą drugie gniazdo w niższych rejonach. Za drabinami i narzędziami jest składowisko sznurków od skarmianych kostek siana. Ciągle liczę na to, że kiedyś zwinę je sobie w ładny motek i będzie jak znalazł. Na razie nie mogę, skoro kura je zaanektowała:)
W sumie zebrałam dzisiaj dwanaście pierwszych jaj. Jakie to uczucie? Trochę się uśmiałam ze swojego wzruszenia.
Ale żeby nie przesłodzić, to zakończenie mocniejsze. Też dzisiaj dostałam. Nie bardzo śmieszny. Miejscami drastyczny. Dobry, żeby się puknąć w czoło zanim przyjadą Marsjanie.