Miała być notatka o wakacjach, ale kiedy na powrót stanęłam na naszej ziemi, sprawy różne przyspieszyły i droga powrotna, czyli wakacje, wywietrzała mi z głowy. Będzie w innym terminie.
Jednym z priorytetów na "po powrocie" miało być znalezienie lokum w pobliżu naszego gospodarstwa, na czas przysposobienia czegoś nadającego się do zamieszkania, bo dom w ruinie. Optymistycznie licząc do jesieni. Dojeżdżanie ponad 100 km nie wchodzi w rachubę, to wiadomo. Wici, że szukamy czegoś do wynajęcia, zostały rozpuszczone jeszcze jesienią, w gminie przy okazji różnych załatwien, u sąsiadów, u sołtysa. Wymiernych efektów jeszcze nie było, ale nie traciłam nadziei, że coś się znajdzie, w promieniu kilku kilometrów.
Przyjechałam, zaszłam do Sąsiadów*, posadzili mnie przy stole i odezwał się Dziadek:
- Myśmy tutaj sprawę przemyśleli, dom stoi i trzeba w nim mieszkać, a nie szukać, wynajmować i pieniądze tracić. Piec się przeczyści, ściany pobieli, podłogę zrobi z byle czego. Drzwi trza poprostować, nadsztukować, żeby się zamykały. A przecież to lato będzie - można przeżyć.
Włos mi się trochę zjeżył na myśl o tych "się", ktore mają się zrobić, bo na razie, licząc dorosłe jednostki, wróciłam sama, mój K. bedzie za dwa miesiące. Powiedziałam, że muszę się z tym przespać.
Następnego ranka pojechalam do powiatu i do gminy - formalności ciąg dalszy. Ledwo wróciłam i weszłam do sadu wytargiwać uschnięte maliny i porzeczki, jednocześnie nadjechal ciągnik z kółka rolniczego do zkultywowania ziemi i nadeszli Sąsiedzi w całej trzypokoleniowej okazałości.
W międzyczasie, gdzieś poza mną sprawy nabierały rozpędu i zapadały decyzje. Już bez dalszych dyskusji i prowadzenia zbędnych rozważań zabraliśmy się do przystosowania domu do mieszkania.
W ciągu jednego popołudnia został przeczyszczony piec i zaklejone gliną ewidentne ubytki, powstały nowe pokrywy na studnię i piwnicę - obie groziły zawaleniem, dwoje drzwi zaczęlo się znowu zamykać, w tym do wejściowych nie trzeba już używać breszki, czyli łomu do otwierania i zamykania. Ściany w kuchni, tam gdzie było to niezbędne podkleiliśmy gliną, teraz podsychają i czekają na pobielenie. Podprostowaliśmy też wychodek, bo trochę chylił się ku upadkowi.
W południe dnia następnego, został oficjalnie odpalony piec. Dym poszedł w komin, blacha nagrzała się w ciągu kilku minut. Jakby nie było tych 15 lat nie palenia.
To rozwiązanie ma właściwie same zalety: koszty są prawie żadne, mieszkam na miejscu, mam możliwość obserwacji i doglądania wszystkiego, biorąc pod uwagę wydajną pomoc sąsiedzką, "remoncik" będzie trwał dosyć krótko i będę mogła, tak jak było w planach, zająć się ogrodem. Brak bieżącej wody, łazienki i pralki na razie pomijam - w końcu to na kilka miesięcy i będzie lato. Dlaczego nie wpadliśmy na to sami? K. nawet, jeśli pomyślał, wiedział, że na początku będę sama i nie chciał mnie w to ubierać. Ja, nawet, jeśli pomyślałam, nie wiedziałam, że Sąsiedzi są w stanie tyle wziąć na klatę, a chciałam się skupić na ziemi. Hmmm, idee eko-wioskowej samopomocy istnieją w realu i nazywają się "pomocą sąsiedzką".
A poza tym kolejny raz przekonałam się, że te decyzje zapadające gdzieś obok i wprowadzające mnie na właściwe ścieżki okazują się najlepsze. Mnie pozostaje akceptacja i praca przy wykonaniu planu.
Część ziemi pod zagospodarowanie warzywno-kwiatowo-krzakowe została przeorana jesienią,
i przejechana kultywatorem teraz. W założeniu jest to ostatnie użycie sprzętu ciężkiego na tym kawałku. I tak pozostało dużo kawałków darni - będę je wykorzystywać do podniesionych grządek.
Piec-bohater. Ledwo trzyma się kupy, ale pali i grzeje.
Przygotowane do pobielenia ściany.
Podłogi w pokoju na razie brak, ale to już chwila.
Nowa pokrywa na studnię.
Kupiłam też kilka pierwszych sadzonek. Świdośliwy, derenie jadalne i ozdobne, pęcherznica kalinolistna. Iglaki do cieszenia oka zimą.
Kawałek sadu, jeszcze przed oczyszczeniem. Na pierwszym planie nasza Saba. Chyba jeszcze jej nie przedstawiałam.
No i nie mogłam się powstrzymać - kwitnący przed domem cześniak.
*Sąsiedzi, to trzypokoleniowa rodzina składająca się z Dziadka i Babki, ich córki z mężem oraz syna tychże, studenta, ale bardzo sprawnego we wszelkich pracach drewnianych.
Są naszymi jedynymi sąsiadami, z którymi graniczymy, ale się nie widzimy z racji ukształtowania terenu.
Ale fajnie, że się dobrze wszystko ułożyło i że sąsiedzi dobrzy i pomocni się okazali :) A jak piec dobrze grzeje, to i nawet zimę można tak przeżyć. My prawie 4 lata już bieżącej wody nie mamy i wychodek na dworze czy to zima czy to lato i woda ze studni ręcznie wiaderkami ciągnięta. A kąpiemy się w takiej dużej wanienko-misce na czas kąpania wnoszonej do pokoju. Najpierw myślałam, że też tylko tymczasowo tak, ale jak się pierwszą zimę w ten sposób przetrzymało, to się to nawet spodobało, hehe :P
OdpowiedzUsuńJedynie z praniem trochę roboty, pomniejsze robię ręcznie w misce, ale większe raz na jakiś czas wożę do mamy, do pralki automatycznej. Ostatnio też myślę o jakieś pralce typu frania, co by w sieni czy na dworze większe pranie samej robić.
Muszę też przyznać, że w planach w swoim przyszłym domku jeśli chodzi o samą toaletę, to chcę żeby był to tylko zwykły wychodek na dworze, czyli zewnętrzna toaleta kompostowa. Jak widać potrzeby się zmieniają wraz z czasem czy przebytym doświadczeniem i to co na początku wydawało się niewyobrażalne, teraz jest całkiem możliwe i realne ;)
No ja wiem, że wszystko można, tylko jakby nie miałam takich survivalowych ambicji:)
UsuńA wiesz, że u nas w sieni stoi Frania - zawalona szpargałami, wiec nie sądzę, żeby działała, ale muszę sprawdzić. byłoby cudnie!
Dobry sąsiad to podstawa:):) Wiesz Bazylio, gdy weszłam do mojego drewnianego domu to wyglądał niemal tak samo, niski, ciemny, dziurawy... wystarczyło pobielić by odzyskał swój urok:):) U mnie było o tyle łatwiej, że gaz i woda przed działką, wystarczyło więc pociągnąć do domu. Ale też pamiętam czasy wychodka:) Pozdrawiam ciepło!:)
OdpowiedzUsuńCzasy wychodka i ja pamiętam - z dzieciństwa. Mimo, że wychowywałam się w miasteczku. Przypominam sobie jednak, że nie lubiłam podwiewania od dołu:)
UsuńTroszkę mi szczęka opadła na widok wnętrz ale mając takich świetnych sąsiadów można śmiało patrzeć w przyszłość ( różaną :-) ). Przydałby się duży piec kaflowy do ogrzewania - może gdzieś w pobliżu jest zdolny zdun ? Trzymam kciuki !
OdpowiedzUsuńTen kuchenny ma grzejące plecy w pokoju. Nie kaflowe, gliniane, ale dadzą radę - szczególnie w miesiącach niezimowych. A zduna i tak szukamy.
UsuńTez tak zaczynałam. Pralkę mam dopiero od dwóch lat, nie licząc tar, balii, wyżymaczki stuletniej i kotła do gotowania prania, które się świetnie sprawdziły w - nomen omen - praniu. I tak chyba najbardziej lubię prać, bo i tak najwięcej lnu i białych płócien.
OdpowiedzUsuńDobrzy ludzie za sąsiadów i pomoc sąsiedzka to podstawa szczęśliwego życia na wsi. Wszystkiego dobrego Bazylio!
A to chętnie bym się dowiedziała, jak to technicznie wygląda. Najpierw się gotuje? Czego dodajesz? Proszku, szarego mydła, czegoś innego? I potem do balii na tarkę? Płukanie też w balii i do wyżymaczki? Jak się ma takie fikuśne koszulki, to trzeba o nie dbać:)
UsuńZ sąsiadami masz rację, trudno jest na wsi być samotną wyspą. Mam nadzieję, że będziemy mogli odwdzięczyć im się czymś pożytecznym.
Pralkę typu Frania ciagle jeszcze można kupić ! W wielu wsiach (np. naszej) są płytkie studnie, które nie pozwalają używać automatów i tu Franie oddają wielkie usługi. Izo, troszkę bałabym sie prania na tarze - strasznie ścierają się palce, a te musimy mieć zdrowe i całe do grzebania w ziemi :-). Ściskam Was cieplutko i słonecznie !
OdpowiedzUsuńStojąca w sieni Frania - działa! Ale w razie Niemca, znalazłam też w komorze tarę:)
UsuńTeż często i długo prałam w balii. Najpierw grzałam w kotle z mydlinami, potem wyciskanie i do balii, do nowych mydlin i na tarę (wcale ręce się nie ścierają, jesli popycha sie po tarze dłońmi), potem wyzymanie i do płukania. tu mialam aż 3 pojemniki i przekładałam z jednego do drugiego, za każdym razem porządnie wyżymając lub wykręcając ręcznie. A tak w ogóle, to Cie podziwiam. Masz odwagę, kobieto. Na pewno wszystko dobrze się ułozy.
OdpowiedzUsuńNo to procedura takiego prania wygląda na troche męczącą. Domyślam się za to, że tak wyprane i wysuszone na słońcu rzeczy muszą pachnieć nieziemsko, a może właśnie ziemsko:)
UsuńI dziękuję za dobre słowo. U mnie, to nie odwaga - to brak wyobraźni hihihi
To piękne, że trafiłaś na życzliwych sąsiadów. Takie historie wracają wiarę w ludzi. Spory kawałek do uprawy, powodzenia!
OdpowiedzUsuńSąsiedzi z dnia na dzień umacniają moją wiarę w ludzi. Kwałek spory, ale nie wszystko będzie uprawowe w sensie jedzeniowym. Będą też krzaki, drzewka i kwiaty. Jak się uda:)
UsuńW niewielkich społecznosciach chyba łatwiej o życzliwość ludzką i zainteresowanie. Owszem, czasem bywa to ... upierdliwe,ale generalnie ludzie żyją ze sobą, a nie obok siebie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Taaa, kontrola społeczna jest dużo większa, co ma swoje wady i zalety. Staram się dostrzegać zalety. Ciekawość jest czasem hmm... zaskakująca, no ale chyba uzasadniona wobec tych, co się pojawiają.
OdpowiedzUsuńSerdeczności i dzięki za odwiedziny.
Świetnie napisany artykuł. Jak dla mnie bomba.
OdpowiedzUsuńA najlepsze jest to, że po latach nadal jesteśmy w dobrych sąsiedzkich układach ;) Pozdrawiam!
Usuń