przy-ziemne

przy-ziemne

23 czerwca 2015

Notatka o wystawie i nalewce

W ubiegłym roku za późno się dowiedziałam o Wystawie Zwierząt Hodowlanych w Boguchwale. Teraz się wybieram. Nigdy nie byłam na takiej imprezie, a podobno warto. Oprócz samych zwierząt zaplanowany również przegląd rękodzieła, produktów regionalnych i inne atrakcje.
TUTAJ więcej informacji.
Może zainteresuje to kogoś z okolicy?

Do końca czerwca jest czas na zbiór zielonych orzechów włoskich, z których można przygotować nalewkę ku zdrowotności. Moja po dwóch dniach przybrała ciekawy kolor butelkowej zieleni, której oczywiście nie widać na zdjęciu.

Przepis na nalewkę wzięłam STĄD.

Jak na pierwsze dni lata pogodę mamy iście sztormową, co trochę przystopowało sianokosy. Mam już 3/4 sukcesu w stodole, ale brakuje mi jeszcze kilku dni słonecznej pogody. Swoją drogą, to ciekawe, jak różnie rozumie się "sukces" w zależności od trybu życia...

Kiedy na dworze zimno, wiatr i deszcz najlepiej spędzać czas w ten sposób:

Pozdrowienia dla Wszystkich.

8 czerwca 2015

Notatka w sosie słodko-kwaśnym

Z okazji minionego niedawno Dnia Dziecka pomyślałam sobie, że dzieci to my mamy całkiem sporo na gospodarstwie.
Króluje Mała M. Niepodzielnie. 
Wciela się w różne role, poszukuje siebie, walczą w niej przeciwności różne. Bywa pomieszaniem Pippi z Meridą Waleczną, ma też odsłony sielskie, częściej jednak lubi się prezentować w wydaniu księżniczkowym. Echh... dziewczyny.



Owcze potomki rosną dobrze, niektóre barwy zaczynają już zmieniać. Ale tłuste kluseczki przypominają wszystkie. Ruchliwe są bardzo. Razem z rodzicami dostały nową kwaterę pastwiska, razem z kawałkiem lasu (dzięki uprzejmości właścicieli lasu). Mają zatem cień, krzaki do obgryzania, drzewka do czochrania się i bodzenia. Nie będzie musiał Bazyl walczyć z ogrodzeniowymi słupkami. 
Strzyżenie, które było zaplanowane na końcówkę maja, z powodu deszczu i chwilowej nieobecności K., zostało przeniesione na początek lipca. Muszą się przemęczyć.
Ale maszynkę już mamy i zdobywamy wiedzę na youtubowych filmikach. No i zobaczymy jak się to przełoży na praktykę strzyżenia tych naszych rogatych.




Mamy też dzieci kocie. Trzech Muszkieterów. Po prawdzie, to dwóch oraz Ona. Ona to Czarnuszka. Gdyby Złamas nie był kastratem można by pomyśleć, że to jego córka, choć charakter zupełnie inny. Z Muszkieterów jest najodważniejsza, najbardziej ciekawska, najbardziej waleczna, najtrudniejsza do okiełznania. Ale... również Ona zawładnęła sercem Stasinka. Powłóczy za nią wzrokiem, wylizuje jej dupkę oraz inne części... Często przewraca ją takim liźnięciem, na co ona wystawia mu wtedy brzuch do lizania. Owinęła go sobie wokół igiełkowatego pazurka. Saba toleruje je z daleka. Kiedy zbliżą się niebezpiecznie, albo się usuwa, albo kłapie na nie paszczą.
Mała M. opowiada im bajki, śpiewa kołysanki, a one potrafią zasnąć jej na kolanach. Kiedy wraca z przedszkola, biegną do niej wszystkie w podskokach. Kocia mama...
Ja codziennie rano, po trudnej nocy, kiedy łażą nam po głowach, urządzają gonitwy tupiąc straszliwie, obgryzają nasze członki wystające spod kołdry, odgrażam się, że wywalę całą ferajnę do stodoły, a potem im bliżej wieczora jakoś mi przechodzi i tak mija kolejny dzień...








Kurze dziewczęta dokupione kilka miesięcy temu na jarmarku podrosły i mam nadzieję, że w wakacje zaczną znosić jajka. Nie zintegrowały się ze starszą częścią stada. Mimo wspólnego kurnika cały czas trzymają się razem ze sobą ale osobno od reszty. Smutno było patrzeć na początku, jak urodzone na fermie, nagle przesiedlone na sporą przestrzeń siedziały zbite w kupkę. Przez kilka dni bały się wyjść z kurnika, najciemniejszy kąt wydawał im się bezpieczny, a zielona trawa i świeży powiew budziły przerażenie.
Przy okazji pokażę Felusia. Chyba w końcu mamy koguta idealnego. I przystojny i maniery ma. Blondyn musiał niestety odejść (że tak eufemistycznie powiem). Coraz częściej przesiadywał u kur Sąsiadów i zaczął się wdawać w bójki z ichniejszym kogutem. Jako starszy i większy spuszczał mu manto. Z jednej walki tamten ledwo wyszedł z życiem. Blondyn zbroczony krwią też dobrze nie wyglądał.
Feluś za to pilnuje moich pań. Uprawia piękne tańce godowe, zakończone dzikim seksem, potem częstuje je różnymi wygrzebanymi smakołykami. Za to one szczęśliwe trzymają go zawsze w środeczku podczas kurzych kąpieli i wylegiwania się w słońcu.




Mam jeszcze inne dzieci. Tych jest najwięcej w gospodarstwie. Są to jedyne dzieci na świecie, które NIE są kochaniutkie i słodkie, nie budzą żadnych przyjaznych odczuć, nie poruszają serca. Przynajmniej nie w tym znaczeniu, o którym się myśli w kontekście dzieci.
Dzieci ślimacze ślinika luzytańskiego.
Są ich tysiące. Każdy rzut oka na ziemię wyłuskuje przynajmniej kilka. Niewiele się uchowało z moich upraw. Niektóre rośliny w ogóle nie dały rady wyrosnąć. Już widziałam jak kiełkowały z ziemi, po czym jednej nocy znikały tajemniczo. Inne sterczą z ziemi ogołoconymi kikutami. Ślimaki jedzą wszystko. Już wiem, że zjedzą również cebulę i czosnek. Nie w pierwszej kolejności, ale i tym nie pogardzą. To co u mnie w tym momencie rośnie ładnie, to tymianek i melisa. 
Prawdopodobnie sama przyczyniłam się do namnożenia ślimaków w ogrodzie. Zaściełane grządki na zimę, poczynione wały dały im doskonałe warunki do przezimowania i rozwoju. Kiedy wiosną zobaczyłam co się dzieje, musiałam szybko posprzątać ściółki. Wały stoją puste. Próby posadzenia czegokolwiek, kończą się fiaskiem po jednej nocy. Robienie pułapek nie bardzo się sprawdza przy dosyć dużej i rozczłonkowanej powierzchni ogrodu, rozsypywanie trocin czy popiołu też właściwie nie działa, bo wystarczy, że zawilgotnieją od wieczornej rosy i ślimaki spokojnie sobie radzą z taką przeszkodą. Moje kury nie jedzą ani ślimaków, ani ich jaj (co już sprawdzałam jesienią). Mocno się zdziwiłam tą niechęcią do jaj ślimaczych, bo podobny do nich styropian zjadają aż miło....
Tak jak pisała Gorzka Jagoda tutaj, sucha (oczyszczona) ziemia, częste motyczkowanie i utrzymywanie skoszonych połaci wokół trochę pomagają. Ale kiedy przychodzi deszczowa pogoda, nie ma silnych. Nawet tym co sypią chemią ręce opadają.
Każda pogadanka z sąsiadami też zahacza o temat. Jak ta sprzed kilku dni:
- Dzień dobry. Jak tam u Pani ślimaczki?
- A dziękuję. Kończą już grządki, a u Pani?
Z kolei bazarkowe rozważania w kolejce po sadzonki (bo moje już zjedzone), wyrwały z jednego pana wyznanie, że obsadził cały warzywnik lawendą. Chwali, że działa. Ślimaki są, te które wychodzą z ziemi, ale przynajmniej nie podchodzą te z zewnątrz.
Miejscowi mają jakieś tajne przekonanie (wiarę) o siedmioletniej pladze ślimaka, który podobno powoli się przemieszcza. Zostały jeszcze trzy lata...
A na razie musi mi wystarczyć to, co urośnie w tunelu - przynajmniej tyle można jakoś "ogarnąć" codziennym zbieraniem.

Żeby nie kończyć całkiem na kwaśno... Jakiś czas temu pojawiła się informacja o zakazie wyrzucania niesprzedanej żywności. Rzecz się dzieje we Francji i dotyczy supermarketów. Prawdę mówiąc słabo wierzę w systemowe rozwiązywanie takich kwestii, ale skoro mówi się o tym już na "szczeblach", to może jest szansa w ogóle zwrócenia uwagi na problem marnotrawstwa. Może idea się rozprzestrzeni, może bary, restauracje, różnego rodzaju kateringi i inne małe sklepiki zarażą się pomysłem, że to co lądowało w koszu można przekazać dalej ku radości i pełnym brzuchom np. zwierzaków. Może ludzie pomyślą o tym nawet na poziomie własnego domowego zarządzania jedzeniem... Oby.

Udanych sianokosów!